- Każda rola to wyzwanie. Miałam szczęście do bardzo wielu udanych realizacji i wspaniałych realizatorów, dzięki którym tak spójnie udawało mi się wykreować ciekawe postaci. Te 30 lat pracy było pracowite i owocne w doznania zarówno pozytywne, jak i negatywne, ale to tak naprawdę buduje w nas osobowość artystyczną - mówi solistka Opery Nova Małgorzata Grela, której jubileusz pracy artystycznej uczciliśmy 25 maja spektaklem „Falstaff”.
Za co najbardziej kocha Pani swój zawód? Zawód śpiewaczki operowej.
Za to, że jest niezwykły. Za to, że raz jestem skromną dziewczyną, a raz hrabiną Maricą, innym razem Elizą Doolittle… Śpiewaczka to bardzo barwny zawód, który jest idealnie dobrany do mojego temperamentu, bo ja uwielbiam kolory w życiu, nie znoszę monotonni.
Śpiewać na scenie - to od zawsze było Pani marzeniem?
Od zawsze. Już w przedszkolu byłam solistką - uwielbiałam wychodzić na środek sali, by zaśpiewać. Pamiętam, że gdy śpiewałam „Pod zielonym jaworem”, moja przedszkolanka tak niesamowicie mną się zachwycała i ja już wtedy czułam się wielką artystką.
W Pani rodzinie są tradycje śpiewacze, czy to Pani jako pierwsza przecierała zawodowe szlaki?
W rodzinie byłam prekursorką, ale moja babcia, która mieszkała blisko Ostrej Bramy w Wilnie, opowiadała mi, jak wychodziło się przed dom z bałabajką, by usiąść z sąsiadami na ławeczce i wspólnie śpiewać. To było coś niesamowitego. Te sąsiedzkie spotkania śpiewacze były nagminnie uprawiane w Wilnie, gdzie urodziła się także moja mama. Myślę, że rodzina ze strony mojej mamy przekazała mi muzykalność, a ze strony taty – zdecydowanie aktorstwo. To zderzenie genów dwóch rodów przesiąkniętych muzyką spowodowało, że dziewczyna z małego miasta, ze Szczecinka, nagle poczuła, że chce śpiewać, chce być artystką.
I te geny przekazała Pani córce, która idzie w Pani ślady…
Tak, mimo prób namówienia jej, żeby zajęła się innym zawodem, ale w którymś momencie stwierdziłam, że to jednak się nie uda… Moja córka jest zdecydowanie bardziej świadoma niż ja, gdy byłam w jej wieku. Nie miałam takiej możliwości jak ona, by móc być non stop w operze na spektaklach i śledzić każdą z obsad, żeby analizować: kto świetnie się porusza na scenie, kto cudownie mówi tekst, a kto pięknie zaśpiewał swoją partię. Tutaj jest duży plus dla niej, że wchodzi w to życie z zupełnie innym bagażem doświadczeń i wiedzy.
Małgorzata Grela jako Eliza i Ryszard Smęda jako Alfred Doolittle w inscenizacji „My Fair Lady” Fot. Marek Chełminiak, archiwum Opery Nova w Bydgoszczy
Pani została solistką Opery Nova od sezonu artystycznego 1993/1994, świeżo po studiach, ale słyszałam, że występowała Pani na scenach jeszcze jako studentka…
Tak, śpiewałam wcześniej. W 1988 roku, będąc na pierwszym roku studiów, zostałam zaproszona przez Filharmonią Koszalińską na Międzynarodowy Festiwal Organowy, podczas którego w zastępstwie zaśpiewałam do partii sopranowej w małym oratorium Andrzeja Cwojdzińskiego. Sprawdziłam się i od tego czasu zapraszano mnie tam już co roku. Przychodząc do Opery Nova, miałam więc za sobą ileś tam koncertów, zaśpiewanych z orkiestrą, co na tamte czasy było naprawdę bardzo dużą praktyką sceniczną.
To, że zdecydowała się Pani przyjść do Opery Nova, to był taki naturalnie oczywisty wybór? Studiowała Pani przecież w Bydgoszczy.
To był przypadek. Wydawało mi się, że w Operze Nova sopranów jest tak dużo, że nie mam tu szans na pracę. Dlatego myślałam o Szczecinie, w połowie roku akademickiego zdawałam też do Wrocławia, gdzie ówczesnym dyrektorem tamtejszej opery był Ruben Silva, któremu spodobał się mój głos i zaprosił mnie na rozmowę - powiedziałam mu, że jeszcze kończę studia, więc zaproponował, żebym po obronie dyplomu odezwała się. W międzyczasie ktoś mnie zawiadomił, że w Operze Nova jest przesłuchanie i poradził, żeby iść zaśpiewać swój program dyplomowy, Mimi i Małgorzatę pamiętam już śpiewałam. Poszłam więc w połowie marca na przesłuchanie przy ulicy Gdańskiej, po którym pan dyrektor zaprosił mnie do gabinetu i powiedział, że nie ma etatu, ale pierwsze miejsce, które się zwolni, będzie dla mnie. Po paru miesiącach w Operze Nova zwolniły się trzy miejsca, więc jeszcze dwie moje koleżanki: Beata Walczyna i Anetta Wakarecy oraz ja dostałyśmy się na etaty - było to w 1993 roku.
Pierwsza połowa lat 90. XX wieku był to czas, kiedy spektakle nie odbywały się jeszcze w obecnym gmachu opery, ale w Teatrze Polskim. Jaka panowała wówczas atmosfera i jakie w ogóle było podejście do młodych artystów?
Pamiętam sympatyczne spotkania w Kantynie na Gdańskiej. Był taki zwyczaj, że po próbach zamiast wracać do domu, razem ze starszymi śpiewakami bardzo często szliśmy na herbatę lub kawę i ciasto, spędzając wspólnie czas na rozmowach. Andrzej Nowakowski, Kasia Matuszak, Ela Stengert, Ula Walaszczyk, Wiesia Kończewska, Rysiu Smęda, Jurek Gruszczyński, Edek Stasiński, Stasiu Baron przyjęli mnie bardzo pozytywnie. Pierwszy większy w mojej karierze premierowy tytuł to był „Czarodziejski flet”, grałam Paminę i pamiętam, że pan Jurek Gruszczyński, który był asystentem reżysera, udzielał mi wiele cennych uwag - naprawdę czułam bardzo pozytywne fluidy. Tak samo Ryszard Smęda, który podszedł do mnie po mojej pierwszej próbie i powiedział: „Pięknie pani śpiewa, tylko więcej odwagi. Pani będzie odważniejsza w tym, co robi”. Szybciutko zostałam dokooptowana do operowej rodziny i wsiąknęłam w to życie, które tutaj się toczyło. Pierwsze lata wspominam więc bardzo miło. Teraz jesteśmy wszyscy rozbiegani, życie jest zupełnie inne, mamy ze sobą mniejszy kontakt, chociaż jest o tyle dobrze, że mam tutaj mnóstwo swoich studentów, z których jestem dumna, niesamowicie fajnie występuje się z nimi na scenie. Kiedyś była gradacja - na scenie widać było gwiazdy i my młodzi po prostu albo do tych gwiazd byliśmy przejęci, albo nie. Ja akurat miałam to szczęście, że bardzo szybko zostałam zaakceptowana - byłam pracowita, w miarę uzdolniona, więc moi koledzy poczuli, że jest we mnie potencjał i przez to może też było mi łatwiej.
Małgorzata Grela jako tytułowa hrabina Marica wraz z Januszem Ratajczakiem w roli Tassilo Fot. Marek Chełminiak, archiwum Opery Nova
Z zespołem opery wyruszyła Pani w niejedno tournée po Europie, co na pewno wiązało się to wieloma przygodami. Zdradzi nam Pani jedną z anegdot?
To chyba było w Lubece. Z Adamem Zdunikowskim (Książę Tamino) śpiewaliśmy w „Czarodziejskim flecie”. Podłoga na scenie była bardzo śliska i niestety doszło do upadku. Pan Adam po prostu poślizgnął się i lecąc wprost pod moje nogi, złapał mnie za rękę - po chwili oboje w nieładzie leżeliśmy na scenie. Andrzej Nowakowski (Sarastro) zastygł, a Janusz Ratajczak (Murzyn) próbował mnie podnieść, ale byłam bezwładna. Oczywiście, pozbieraliśmy się i szczęśliwie dobrnęliśmy do końca spektaklu. Po przedstawieniu podeszłam do dyrygenta i mówię, że bardzo przepraszam, ale nie wiem, co się wydarzyło. Pan dyrektor Ruben Silva powiedział: „Pani Małgosiu, o jakich ja musiałem smutnych rzeczach myśleć, żeby przetrwać ten obraz”. Nikomu nic się nie stało. Innym razem mieliśmy wyjazdowy spektakl „Zemsty nietoperza”, w którym Janusz Wenz występował jako Eisenstein, Magdalena Krzyńska jako Rozalinda i ja jako Adela. Zepsuł nam się autokar i zatrzymał się prywatny samochód obywatela Niemiec, który zawiózł nas, trójkę solistów, do teatru, abyśmy zdążyli rozśpiewać się i przygotować do spektaklu, w którym jako pierwsi wychodziliśmy na scenę. Na styk przyjechała cała reszta zespołu, łącznie z orkiestrą, spektakl udało się jednak rozpocząć zgodnie z planem – o godzinie 19. Z perspektywy czasu te wyjazdy były naprawdę trudne, ale w fajnej atmosferze, która zawsze panowała w naszym zespole, dzięki czemu pokonywaliśmy wszelkie perypetie.
I za każdym razem czuliście miłość publiczności?
Tak, ale żeby tę miłość poczuć, musimy się postarać. Cały czas powtarzam też moim studentkom, że na scenę nie wychodzi artystka, która ma tylko ładnie zaśpiewać, ale taka, która ma porwać publiczność. To jest w nas – albo uda nam się to zrobić, albo nie. Myślę, że naszemu zespołowi Opery Nova udaje się to często.
W „Weselu Figara” Małgorzata Grela wciela się w Marcelinę Fot. Marek Chełminiak, Opera Nova
Przed jakimi wyzwaniami stoi dziś artysta, będący śpiewakiem operowym?
Każda rola jest wyzwaniem. Kreując Paminę w „Czarodziejskim flecie”, miałam tutaj swoje wyzwania, ale gdy pojechałam robić tę rolę w Krakowie, stanęłam przed nowymi zadaniami, bo była to zupełne inna inscenizacja - wokalnie partia niby ta sama, ale zmienia się partner, zmienia się otoczenie (scenografia, kostiumy), dlatego za każdym razem jest to inna rola. Miałam szczęście do bardzo wielu udanych realizacji i wspaniałych realizatorów, dzięki którym tak spójnie udawało mi się wykreować ciekawe postaci. Uwielbiałam Maricę. Uwielbiałam Ulanę w „Manru”, która wymaga zupełnie innego rodzaju tworzenia postaci. Wszyscy tu wspominają „My Fair Lady” – można mnie było o 3 w nocy obudzić, a ja wchodziłam na scenę, tańczyłam i śpiewałam rolę Elizy (zadziałały tak przekazane mi geny). Dużo fajnych ról udało mi się zaśpiewać, wykreować. Te 30 lat pracy było pracowite i owocne w doznania zarówno pozytywne, jak i negatywne, ale to buduje w nas tak naprawdę osobowość artystyczną – nie może być tylko dobrze, od czasu do czasu musi być też pstryczek w nos. Myślę, że nie ma roli, którą bym żałowała, że zrobiłam. Nie było mi dane zaśpiewać Tatiany w operze „Eugeniusz Oniegin”, jaka była tematem mojej pracy magisterskiej. Jest też wiele innych ról, które chciałabym zaśpiewać, ale było też mnóstwo takich ról, których nie planowałam jak chociażby cudownej partii Liu w „Turandot” czy bardzo wymagającej roli Małgorzaty w „Mefistofelesie”, która dała mi sporo doświadczenia.
A jak wspomina Pani spektakle dla dzieci - była Pani przecież Małgosią w baśni operowej „Jaś i Małgosia”.
Przyznam szczerze, że uwielbiałam tę rolę. Choreografia autorstwa Marka Zajączkowskiego była wymagająca, ale ułożona pod śpiewanie. Podobnie jak w „Hrabinie Maricy” czy „My Fair Lady” - śpiew i taniec został świetnie połączony. Tak, bardzo lubiłam taneczne role. Uwielbiałam role, gdzie się coś działo, gdzie były różnego rodzaju kolory, które mogłam mieszać - trochę ciemnych, trochę jasny, łagodniejszych z mocniejszymi emocjami. I Małgosia właśnie też taka była – fajna i kolorowa.
Czy to trochę nie paradoks, że po latach przypadała Pani w udziale rola niema. Mam tu oczywiście na myśli premierę na inaugurację XXX BFO - operę buffa „Don Pasquale” i postać gospodyni, pielęgniarki i pokojówki Don Pasquala, jaką w spektaklach kreuje Pani na zmianę z Katarzyną Nowak-Stańczyk.
Powiem szczerze, że na początku, gdy dyrektor rozmawiał z nami, przemknęło mi przez myśl: Jak mam robić rolę niemą, która nawet w libretcie nie występuje? To jest pomysł fantastycznego reżysera Pawła Szkotaka, który wyobraził sobie taką postać, a ponieważ już wcześniej współpracowaliśmy ze sobą przy realizacji „Fausta”, zaplanował, że ta rola będzie pode mnie. Reżyser zapoznał się także z rolami Katarzyny Nowak-Stańczyk i stwierdził, że we dwie do tej postaci bardzo pasujemy. Po 30 latach pracy scenicznej, a u Kasi po 35 latach, przyszło nam zrobić coś zupełnie nowego. I chociaż nie jest to prosta rola - wszystkie artystyczne zadania, jakie wykonujemy niemo, muszą być ściśle związane z muzyką, z jej frazą – to przy naszych świetnych Don Pasqualach (Łukasz Jakubczak, Bartłomiej Kłos) obie bawiłyśmy się przednio. Zresztą, majordomuska nie jest jedyną postacią niewpisaną do libretta, ale wprowadzoną do spektaklu w wizji Pawła Szkotaka - dwóch ochroniarzy oraz kloszard z psem również niesamowicie ubarwili spektakl, nie mówiąc ani słowa. Trzeba też przyznać, że reżyser świetnie dobrał wykonawców ról.
W najnowszej bydgoskiej produkcji operowej „Don Pasquale” Małgorzata Grela występuje w niemej roli gospodyni, pielęgniarki, pokojówki Don Pasquala Fot. Simona Skrebutėnaitė
Jubileusz Pani pracy artystycznej w Operze Nova celebrujemy „Falstaffem”, reżyserowanym przez Macieja Prusa, dla którego spektakl ten był spełnieniem marzenia, by swoje doświadczenie teatralne przenieść na operę. Dla Pani udział w tej inscenizacji, jakie ma znaczenie?
Pan Maciej Pruss był ogromnie doświadczonym reżyserem, który miał swoją wizję. Niesamowicie bawił się, gdy wychodziłyśmy na scenę jako kumoszki, które we cztery śpiewały w różnych konfiguracjach. Mogę powiedzieć, że z reżyserem miałam świetny kontakt, czułam się przez niego zaakceptowana. Troszeczkę się dziwiłam, że Maciej Pruss robi tak ascetyczny scenograficznie spektakl i dopiero patrząc na zdjęcia, spostrzegałam, że ma to sens - na niemal pustej scenie malarskie wręcz obrazy tworzą kostiumy i ich kolory. Wyszło tu wielkie doświadczenie reżysera i wspaniałej kostiumolog Hanny Wójcikowskiej-Szymczak. Fantastycznie jest też wykreowana przez Łukasza Golińskiego postać Falstaffa, wokół którego wszystko się dzieje. Dla nas to także przyjemność, że mamy główną postać człowieka, mogącego góry przenosić.
Do roli Pani Meg Page czuje Pani sympatię?
Tak. To była pierwsza rola, w której nie śpiewałam pierwszego głosu. Powiem więcej, nie śpiewam tu pierwszego, nie śpiewam drugiego - śpiewam trzeci głos i to naprawdę nie było dla mnie łatwe. Premiera „Falstaffa” w Operze Nova była w 2017 roku, a ja od 1993 roku zawsze na scenie śpiewałam pierwszy głos, nigdy nie śpiewałam drugiego głosu. A tu nagle muszę w kwartecie uczyć się trzeciego głosu. Z koleżankami Magdą Polkowską, Gosią Ratajczak, Kasią Nowak-Stańczyk i wtedy jeszcze Hanią Okońską spotykałyśmy się, żeby ten kwartet śpiewać nawet ze słuchu, cały czas go odśpiewywać, by wszystko było równo zgrane. Poświęciłyśmy muzycznie na to trochę czasu, ale efekt był piorunujący, co potwierdza choćby Teatralna Nagroda Muzyczna im. Jana Kiepury w kategorii „Spektakl roku”. „Falstaff” na naszej scenie to przedstawienie wyjątkowe, a my w rolach kumoszek bardzo się zazębiamy, tworząc jeden team kobiet przeciwko mężczyznom.
Małgorzata Grela (z prawej) w teamie czterech kumoszek przeciwko Falstaffowi Fot. Marek Chełminiak
Tak się składa, że Pani jubileusz wspólnie z melomanami świętować będziemy w przededniu Dnia Matki. Myślę, że może się Pani czuć matką niejednego oszlifowanego talentu…
Tak i ja się tego określenia nie boję. Mam koleżanki, które denerwują się, gdy ktoś powie na nie, że są „mamą sceniczną”, ja wprost przeciwnie. Z Januszem Żakiem za każdym razem śmiejemy się, że jestem jego mamusią sceniczną, ponieważ robiliśmy wspólnie „Wesele Figara” – on był Figaro, a ja byłam Marceliną, więc uwielbiam go na swój sposób, to taki mój syneczek, fantastyczny artysta. Mam mnóstwo wspaniałych córek muzycznych - od najstarszej Hani Okońskiej, która jest zatrudniona w Teatrze Wielkim w Łodzi. Jest Helenka Bregar, która fantastycznie śpiewa muzykę barokową. Mieszka we Francji, gdzie jest muzykiem zawodowym. Anna Federowicz, która fantastycznie odnajduje się w musicalach i śpiewa w wielu teatrach w Polsce. Justyna Gęsicka, która pisze pracę doktorską na temat Rossiniego i jestem jej promotorem. Roksana Korban, która skończyła studia i miała znakomity recital muzyczny. Anetka Nurcek, która jak nie śpiewa, to prowadzi koncerty, niesamowicie mi pomaga, będąc moją asystentką, jest moją prawą ręką. Oliwia Filipczak, która kończy studia, śpiewa Królową Nocy w naszym przedstawieniu „Czarodziejskiego fletu” w Operze Nova. Praca pedagoga, to ciężka praca. To nie jest tak, że przyszły do mnie jakieś tam talenty. Hania przyszła zbita, bo się nie dostała do Poznania, Wrocławia i w drugim naborze zdawała do Bydgoszczy. Roksana nie zdała do Warszawy – w drugim naborze zdawała do Bydgoszczy. Mówię im: „Zobaczcie, gdzie są teraz koleżanki, które od razu dostały się tam, gdzie chciały się dostać, co robią i zobaczcie, co robicie wy, które za karę przyszłyście do Bydgoszczy”. Jedna i druga przyznają, że to palec boży – ktoś czuwał i sprawił, że znalazły się w Bydgoszczy. Oliwka też była w Poznaniu, ale bardzo chciała być w Bydgoszczy i po pierwszym roku przeniosła się do mnie, nad wieloma rzeczami pracowałyśmy bardzo mocno. Mam też na piątym roku Wiktorię Adamczyk, która podczas tegorocznego koncertu z cyklu „Mistrz i jego uczniowie” tak zaśpiewała „Ja nie mam co na siebie włożyć”, że na pewno każdy uwierzył, że w szafie nic nie ma. Uczę je wszystkie konkretnego artyzmu – mamy być wyraziste na scenie, nie skupiać się tylko na śpiewaniu, które jest bardzo ważne, ale mamy do przekazania także tekst, muzyczność napisaną dla danej partii, musimy wyjść na scenę i kochać publiczność. Nawet jeśli jest jedna osoba, nie ma pustej widowni – śpiewamy zawsze na najwyższym poziome, jaki w danym dniu jesteśmy w stanie osiągnąć. Nie odpuszczamy sobie pewnych rzeczy - odpuścić możemy próby, ale spektakle, koncerty to jest wojna z naszymi słabościami czy innego rodzaju przeszkodami.
Dopieszczanym przez Panią dzieckiem jest też Operowe Forum Młodych, które od nastu już lat towarzyszy Bydgoskiemu Festiwalowi Operowemu. To taka furtka, którą wprowadza Pani młodych w prawdziwy świat opery?...
Operowe Forum Młodych jako dziekan Wydziału Wokalno-Aktorskiego Akademii Muzycznej w Bydgoszczy rozpoczął pan Marek Moździerz. Gdy skończyła się jego kadencja, ja siłą rzeczy przejęłam OFM, przy którym od 2014 roku współpracujemy z dyrektorem Opery Nova Maciejem Figasem. Musieliśmy nieco zmienić formułę, bo jeszcze kilka lat temu zapraszaliśmy przynajmniej dwa-trzy zespoły z innych uczelni i jest to idealna koncepcja, żeby w ogóle wszystkie uczelnie muzyczne przyjeżdżały ze swoimi przedstawieniami. Oczywiście, nie każde przedstawienie jest możliwe do przeniesienia i pokazania, ale przynajmniej pięć spektakli mogłoby być prezentowanych. Wszystko to jednak wiąże się z kosztami, a mimo pisanych przez nas wniosków o dofinansowania, pieniędzy nie otrzymujemy. Co można więc zrobić bezkosztowo na Operowym Forum Młodych? Oprócz tego, że jest oczywiście premiera i prezentujemy popremierowo przedstawienie z grudnia (na wydziale w ciągu roku akademickiego mamy zawsze dwie premiery), wprowadziłam organizowane drugi rok z rzędu spotkania z cyklu „Mistrz i jego uczniowie”. Podczas tegorocznego OFM (w przededniu Międzynarodowego Dnia Tańca) zadebiutowały z kolei „Impresje taneczne” i proszę sobie wyobrazić, że to wydarzenie niesamowicie się sprawdziło. Odbyły się warsztaty taneczne, poprowadził je Jacek Foltyn, którego poprosiłam, by przygotował profesjonalny pokaz na finał. Muszę powiedzieć, że stworzył z młodzieżą genialnie mocny przekaz, opowiadając tańcem o tym, jak człowiek jest odrzucony, jak upada pod naporem szyderstw, jak wszyscy przechodzą obok niego obojętnie, aż nagle wśród tych ludzi znajduje się ktoś, kto podaje mu rękę i go podnosi. Młodzież pokazała to niezwykle emocjonalnie. Mogę się pochwalić, że w warsztatach uczestniczyła także moja córka, która pasjonuje się tańcem, razem ze studentami stworzyła taką grupę, że każdy swoją osobowością niesamowicie wypełnił scenę. Ten pokaz zrobił takie wrażenie, że publiczność przez minutę siedziała w całkowitej ciszy, nim zaczęła bić brawo. Myślę, że „Impresje taneczne” co roku będziemy wprowadzać na OFM.
Mistrzyni - Prof. Małgorzata Grela - oraz Jej studentki i absolwentki w sali kameralnej Opery Nova wystąpiły z koncertem podczas 14. Operowego Forum Młodych Fot. Simona Skrebutėnaitė
Ja z kolei byłam na tegorocznym koncercie z cyklu „Mistrz i jego uczniowie”, podczas którego wystąpiła Pani wraz ze swoimi studentkami i absolwentkami. Patrząc i słuchając wykonań, zastanawiałam się, czy miała Pani kiedyś tyle szczęścia, co Pani studentki, by mieć taką Profesor, która będzie mistrzynią, ale też partnerką pozwalającą w pełni rozwinąć skrzydła już na początkach artystycznej drogi?
W swoim życiu miałam dwie panie profesor. Pierwszą z nich była pani Irena Maculewicz-Żejmo, która przygotowywała mnie na studnia i przez całe studia mnie uczyła. Przyjechała do Bydgoszczy z Wilna. Była niesamowicie wrażliwym człowiekiem i to ona we mnie rozbudziła poczucie muzyki, za co jestem jej bardzo wdzięczna. Po studiach byłam pod opieką pani Jadwigi Dzikówny, będącej solistką Teatru Wielkiego w Warszawie - u niej doskonaliłam technikę wokalną. Doceniła, że moja osobowość jest już bardzo mocno rozbudzona, ale pewne elementy techniczne jeszcze szlifowałyśmy w jej mieszkanku na warszawskiej Pradze. Cudowny człowiek. I jedna, i druga dały mi bardzo dużo. Partnerkami nie były, ale były prawdziwymi mistrzyniami, które w moim sercu zostaną do końca życia. Ja dla moich dziewczyn staram się być wzorem, pokazując im zasady, które należy znać, by wejść na scenę. Oczywiście, jestem dla nich także „mamą”, bo przecież kryzysów psychicznych jest co nie miara. Jestem też troszeczkę psychologiem, tłumacząc im, że kryzysy związane z tym zawodem dopadają nas, ale trzeba nauczyć się z nich wychodzić, bo jeśli się tego nauczą, to każde przeciwności będzie po prostu łatwiej pokonać. Nie wolno się załamywać: „nie mam dzisiaj głosu” – wychodząc na scenę nie możesz o tym myśleć, blokady psychiczne trzeba przezwyciężać i jeśli mogę zaśpiewać, to się zbieram i daję z siebie sto procent, a jeśli nie mogę - to odwołuję występ i tego dnia nie śpiewam. To wymaga podejmowania bardzo dojrzałych, trudnych decyzji.
Zastanawiam się, jak Pani znajduje czas i siłę na te wszystkie role swojego życia zawodowego i prywatnego. Jest Pani Profesorem sztuk muzycznych, kierownikiem Katedry Wokalistyki, pedagogiem, który dla swych wychowanek jest też psychologiem, solistką operową, matką, żoną…
To jest bardzo trudne, trzeba być bardzo silną kobietą – ja tę siłę mam. Nie będę mówić, ile razy zagryzałam zęby, ile razy płakałam z powodu jakiejś niemocy. Szczególnie przy pisaniu habilitacji, gdy Natalia dawała mi bardzo mocno popalić, a tu trzeba było nagrać płytę, napisać książkę, śpiewać pierwsze plany w operze… – na wszystko trzeba znaleźć w sobie moc. Ja ją w sobie znalazłam. Miałam też słabsze momenty psychicznie, ale myślę, że znajdowałam odskocznię w rodzinie. To, że musiałam ugotować obiad, zrobić pranie, zawieźć na basen, na angielski, na tańce powodowało, że miałam to domino poukładane. Rozmawiałam kiedyś o tym z mężem, że czasami brak jednego elementu powoduje, że całość się sypie, a wtedy trzeba wszystko poukładać na nowo. W takich momentach biorę więc te klocki i natychmiast układam je na nowo. Cokolwiek się dzieje w naszym życiu, a dzieje się non stop, to ta umiejętność pozbierania klocków i poukładania ich na nowo powoduje, że jesteśmy w stanie szybciej pokonać problemy, które nas dotykają. Problemów jest co nie miara, trzeba tylko nauczyć się z nimi radzić.
Sylwiana kreowana przez Małgorzatę Gręlę w „Wesołej wdówce” Fot. Andrzej Makowski, Opera Nova
Panią śpiew połączył nie tylko z operą, ale i z Bydgoszczą.
Tak. Przyjeżdżając na studia do Bydgoszczy, nie myślałam, że tu zostanę, a dziś jestem już nieodłączną częścią tego miasta i tak zapewne będzie jeszcze bardzo długo. Myślę, że cząstkę miłość do tego miasta daję także mojej młodzieży, bo przecież w Bydgoszczy mieszka Hania Okońska i Ania Federowicz, Justynka Gęsicka. Mam nadzieję, że Roksana też zostanie w Bydgoszczy. Dziewczęta jeżdżą śpiewać na różnych scenach, ale wracają, bo tutaj mają swój dom wokalny, który pielęgnujemy, ucząc się wzajemnego szacunku, cieszenia z sukcesów koleżanek i wspierania, gdy jedna z nich ma gorszy moment. Jeśli to możliwe, nawet wspólnie jeździmy na przedstawienia czy koncerty.
Czy dziś potrafi Pani wyobrazić sobie jeszcze życie bez teatru, bez sceny?
Wiem, że kiedyś nadejdzie taki moment, ale ja nie tylko nie wyobrażam sobie życia bez sceny i teatru, ale teraz bardzo często jeżdżę do Warszawy i chodzę do teatrów dramatycznych. Właśnie po raz drugi byłam na „Godzince spokoju” z Pawłem Wawrzeckim. Dwa lata temu z córką i mężem byliśmy w Teatrze Kwadrat i ciekawiło mnie, czy Wawrzecki nadal ma taką energię, jaką oglądamy na ekranach telewizorów. Byłam pod wrażeniem jego występu na scenie – i dwa lata temu, i teraz - wszyscy niesamowicie bawiliśmy się. Mam za sobą też kilkadziesiąt innych tytułów sztuk teatralnych. Pamiętam, jak byłam na spektaklu „Ojciec” z Marianem Opanią, który powiedział: „Proszę Państwa, nie dajmy się, trzymajmy się wzajemnie, musimy to jakoś przeżyć”. Wszyscy artyści bardzo emocjonalnie odbieramy to, co dzieje się w kraju i na świecie, to ma też wpływ na naszą psychikę, na naszą grę. Teraz odskocznią są dla mnie sztuki teatralne, ale byłam też ostatnio na „West Side Story” w Białymstoku, gdzie Ania Federowicz wspaniale wykonała Marię. Hania także ostatnio śpiewała też w Teatrze Narodowym. Byłam na „My Fair Lady” w Szczecinie, bo moja Ania fantastycznie grała tytułową bohaterkę. Hanię również widziałam w „My Fair Lady” w Teatrze Wielkim w Łodzi. Moja absolwentka Wiktoria Wizner śpiewała w Gdańsku, więc też rodzinnie pojechaliśmy popatrzeć. Justyna Gęsicka w 2023 roku wystąpiła jako Papagena w „Czarodziejskim flecie” u nas w operze. Spędzając tyle lat na scenie, mogę sobie teraz usiąść i pomyśleć, że to moje dziecko tam na scenie śpiewa. Wzruszyłam się, gdy Hania wystąpiła tu, w Operze Nova, w „Falstaffie” - to była moja pierwsza absolwentka, która robiła główny plan w operze, przepłakałam całą sztukę, było to dla mnie wzruszające, teraz przyjmuję to spokojniej. Czuję się spełniona - przede wszystkim jako matka i żona, bo rodzina zawsze była dla mnie priorytetem. To, że śpiewam w operze 31. sezon, jest dla mnie czymś fantastycznym. To, że uczę już 15 lat na Akademii Muzycznej w Bydgoszczy, że jako najmłodsza z rady zostałam dziekanem i byłam nim przez osiem lat, że po trzech latach na Wydziale Wokalno-Aktorskim AMFN objęłam władze na tym wydziale i przez cztery lata kierowałam katedrą, teraz zaczęłam znowu być dziekanem… To wszystko wydaje się nieprawdopodobne, a jednak wydarzyło się. Jestem „matematykiem”, mam to wszystko poukładane w głowie.
Czego zatem życzyć Pani na kolejne lata pracy artystycznej?
Zdrowia i żeby radość oraz pasja mnie nie opuszczały. Mnóstwo moich kolegów dopada wypalenie zawodowe. Być może dzięki temu, że mam kontakt z młodzieżą, tej energii wciąż jest we mnie bardzo dużo i oby mi jej nigdy nie zabrakło.
Rozmawiała Justyna Tota
Małgorzata Grela (Sylwiana z ognistymi włosami, druga z prawej) uwielbia role, łączące śpiew i taniec, a tego nie brak w „Wesołej wdówce” Fot. Andrzej Makowski, Opera Nova