W prowizorce tamtych czasów było coś ujmującego

(...) Dramat i opera z trudem mieściły się w Teatrze Polskim, dzieląc dni i scenę na własne spektakle. Tylko w Bydgoszczy premiery nowych przedstawień odbywały się we wtorki, a niedzielne przedstawienia grano o 11 przed południem! Było jednak w tej prowizorce coś ujmującego. Szczególnie, gdy w ciasnym kanale musiał zasiąść większy skład orkiestry, a na przeciętnej wielkości scenie zagrać opery Leo Delibesa, Richarda Wagnera czy Giuseppe Verdiego. Za to brygadziści sceny mogli bez kłopotów obsłużyć zarówno Jezioro łabędzie Piotra Czajkowskiego, jak i Dziady Adama Mickiewicza. 

Było to jednak dla sztuki, artystów i widzów miejsce szczęśliwe. Większość z premier tam obejrzanych pozostała w mojej pamięci do dziś. Byłyby ozdobą repertuarów każdego polskiego teatru operowego. Pamiętam przede wszystkim Katarzynę Rymarczyk... Wielki dramatyczny sopran, niewykorzystany, niestety, ani w Bydgoszczy, ani gdzie indziej. Artystka zaśpiewała kilka znakomitych partii, które zasłużyły na wpis do honorowej księgi opery polskiej. Jej role verdiowskie: Amelia w Balu maskowym, Desdemona w Otellu, ale przede wszystkim znakomicie przyjęta, rewelacyjna partia Aidy, stały się przepustkami do sławy, która - choć tak zasłużona - nie nadeszła. Rymarczyk, szczególnie predysponowana do dużych ról dramatycznych wymagających specyficznego genre'u i wielkiego głosu, stworzyła kreacje na tej scenie niedoścignione. 

Z kolei dziewczęca Elżbieta Szot wzruszała jako Gilda w Rigoletcie Verdiego i Rozyna w Cyruliku sewilskim, ale także jako wdzięczna Krysia w Ptaszniku z Tyrolu Karla Zellera). Już na progu lat 90. pojawiła się na bydgoskiej scenie niezwykle utalentowana Katarzyna Nowak, by zapaść nam w pamięć rolą Violetty w Traviacie

Z grona solistów przynajmniej czterech artystów współtworzyło złote lata sceny bydgoskiej. Nie tylko z powodu stażu, bo niemal całe życie artystyczne oddali jednemu teatrowi i jednej publiczności, ale ze względu na talent i role, które stworzyli. Najstarszy z nich to Henryk Herdzin, tenor liryczny, wykonawca dziesiątek ról w operach i operetkach (samych premier zaśpiewał na krajowych scenach ponad sto!), którego zapamiętałem z epizodycznej, ale charakterystycznej rólki starego Triqueta w Eugeniuszu Onieginie. Jego kuplety pozostaną na zawsze mistrzowskim przykładem stopu wokalistyki, aktorstwa i inteligencji.

W tym samym dziele Czajkowskiego lśnił bas-baryton Jerzy Gruszczyński w roli tytułowej. Masową frekwencję ściągali dwaj ulubieńcy publiczności, baryton Edward Stasiński, niezapomniany Germont w Traviacie i odtwórca wielu innych ról, także operetkowych, oraz wszechstronny bas o niekwestionowanych walorach komicznych Ryszard Smęda, niezrównany Falstaff (Wesołe kumoszki z Windsoru), książę Griemin (Oniegin), Tewje Mleczarz (Skrzypek na dachu), Leporello w Don Giovannim... 

Z realizatorów, którzy zasłużyli się podobnie, zapamiętać należy przede wszystkim Andrzeja Knapa, dyrygenta krnąbrnego, ale niezwykle zdolnego. Choć pracował tu tylko trzy sezony, pozostawił po sobie wymóg dbałości o poziom spektakli i wyznaczył orkiestrze kierunek, jak osiągnąć poziom przynajmniej symfoników Filharmonii Pomorskiej. Znakomite przedstawienia przygotowywał i brawurowo prowadził Zygmunt Rychert (m.in. Carmen G. Bizeta, Straszny dwór Stanisława Moniuszki). Ze starszego pokolenia warto wspomnieć Jana Kulaszewicza, poznańskiego dyrygenta, który dzięki kulturze, doświadczeniu i przykładowi był jednym z ojców artystycznej jakości, która w pełni uzasadniała wejście bydgoskiej opery w nowe tysiąclecie i do nowego, imponującego gmachu własnego teatru.

Henryk Martenka, Rzeczpospolita, 18 października 2006 r.